Santa Marta dla Kolumbijczyków jest tym, czym Kołobrzeg czy Międzyzdroje dla Polaków - takie najbardziej typowe miasto nadmorskie, gdzie można udać się na wakacje, poleżeć na plaży i poimprezować. Nad morzem stworzono długi bulwar, gdzie można skryć się w cieniu drzew (lub palm) oraz kupić wszystko od miejscowych przedsiębiorców z mobilnymi sklepikami na wózkach. Właściwie to trudno czegoś nie kupić, bo zaczepiają cię średnio co 10 sekund. Bulwar jest bardzo ładny i zadbany, są tam nawet śmietniki, co jest rzadkością w Ameryce Południowej. Plaża nie jest zbyt szeroka, ale jest, można się kąpać.
A propos kąpania - patrząc w stronę morza z centrum Santa Marty widzimy następujące rzeczy, poczynając od prawej strony: przeogromny port, zaraz potem wielka kałuża gnojówki, potem małe łódki drewniane i zaraz tuż tuż normalna plaża, gdzie kąpią się rodzice i dzieci... W oddali po lewej stronie widać wieżowce (hotele i mieszkania) i tam też jest plaża, trochę większa niż w centrum. I ja się pytam: dlaczego oni nie usuną tej wielkiej, śmierdzącej kałuży ze ściekami płynącymi do morza z centrum miasta turystycznego, gdzie ludzie przyjeżdżają po to, żeby się kąpać??? Na to pytanie nie znajduję odpowiedzi. Jedyne co przychodzi mi do głowy to to, że oni są tak przyzwyczajeni do takich rzeczy, że po prostu tego nie zauważają.
W Santa Marcie jest kilka klubów, gdzie można potańczyć (my trafiliśmy do tych wymienionych w LP i 99% gości stanowili Gringo), gdzie można pograć w bilarda (i przy okazji zostać świadkiem miejscowej kultury opierającej się z grubsza na 3 wartościach: wódka, koks i dziwki), masa agencji turystycznych, które zabiorą cię do Parku Tayrona lub do Zaginionego Miasta i stragany z chińszczyzną. Czyli taki typowy kurorcik ;) No i jest fajne, darmowe oczywiście muzeum (Muzeum Złota dla odmiany). Co mi się bardzo podobało w Santa Marcie, to straż miejska na koniach - wyglądało to naprawdę super, jak się tak majestatycznie przechadzali po mieście :)
Co do dwóch atrakcji znajdujących się w pobliżu Santa Marty, to do Parku Tayrona wybraliśmy się na własną rękę, więc opis znajduje się w dalszych wpisach, natomiast Zaginione Miasto to z kolei kolumbijski odpowiednik Machu Picchu. Idzie się tam przez dżunglę jakieś 3 dni (z przewodnikiem oczywiście, co kosztuje powyżej 1000zł) i dociera się do miasta Inków, podobno warto i podobno robi wrażenie nie tyle samo miasto, co wędrówka przez dżunglę.