Birecik okazał się być już trochę większym miastem. Ze znaków i mapki dowiedzieliśmy się, że warto tu zwiedzić zamek i jakieś meczety, także ruszyliśmy w drogę. Idąc przez miasto stanowiliśmy atrakcję dla lokalnych ludzi, wygłupialiśmy się i wszystkich pytaliśmy "kale kale" (zamek?) i powoli zbliżaliśmy się do zamku. Kale okazał się jak zwykle być ruinami na wysokiej górze, ale cóż innego mogliśmy zrobić niż zacząć się wdrapywać? na początku były schody. Doszliśmy do niewielkiej jaskini i stamtąd na górę prowadziła już kamienista i piaszczysta ścieżka, która w pewnym miejscu miała po obu stronach przepaść, w powiązaniu z moim lękiem wysokości.... aaaaaaa!!! a ja w sandałkach:/
Na szczęście Jose i Czoko, nasi dzielni rycerze pomogli mi przejść nad tą przepaścią, trzymali kiedy zsuwałam się po piasku w dół i nie mogłam zatrzymać, bo każdy korzonek jakiego się łapałam wychodził z ziemi jak masło... wtedy poczułam, że naprawdę im ufam i że podróżuję z cudownymi ludźmi i że w ogóle jest super:)))))
pochodziliśmy po ruinach zamku (znów w południe!), prawie dostałam już chyba udaru, po czym zeszliśmy do miasta znów piaszczystą ścieżką, także jak byłam na dole to po kolana brudna od piachu. Na szczęście w Turcji na każdym kroku można spotkać krany publiczne, z których ludzie czerpią wodę do picia (tak tak, w Turcji pije się wodę z kranu) więc mogliśmy się umyć:)
po krótkich odwiedzinach na targu z warzywami i owocami wsiedliśmy do dolmusza, który za wytargowaną przez Martę cenę zawiózł nas do Gaziantep.
Ech, wycieczka była cudowna!